2 maj 2010 r. V NIEDZIELA WIELKANOCNA

 

Jak Ja was umiłowałem.

 Moi Drodzy!

Słowa  dzisiejszej Ewangelii przenoszą nas do wieczernika. Jest schyłek dnia 13 Nisan, czwartek, który Kościół nazywa Wielkim Czwartkiem.
W wieczerniku dokonały się już przedziwne sprawy. Jezus umył nogi uczniom. W czasie wspólnej wieczerzy, jaka później nastąpiła, ustanowił Eucharystię. Teraz będzie mieć miejsce mowa pożegnalna Odchodzącego. Jeszcze przed jej rozpoczęciem opuszcza wieczernik Judasz. Serce opanowane przez grzech nie wytrzymuje atmosfery sali, w której mówi się o miłości i daje miłość.
Po wyjściu zdrajcy zwraca się Jezus do uczniów z tajemniczym oświadczeniem: „Syn człowieczy został teraz otoczony chwałą, a w Nim Bóg został chwałą otoczony”. Odejście Judasza, który biegnie poinformować kapłanów i starszych z ludu, gdzie Jezus spędzi noc i gdzie go najłatwiej pojmać, oznacza rozpoczynający się już nieodwołalnie dramat męki. Dla uczniów tragedia i przekreślenie wszystkich nadziei. Dla Jezusa, godzina uwielbienia. Nie rozumiemy. W świadomości cielesnego człowieka męka jest męką, śmierć, śmiercią, a grób, grobem. U Jezusa inaczej. Dla Niego krzyż to równocześnie wywyższenie, śmierć to krok w zmartwychwstanie i uwiecznienie w chwale, odejście ze świata, powrotem do Ojca. Przyzwyczailiśmy się patrzeć na mękę Chrystusa jako na pewnego rodzaju warunek osiągnięcia chwały i stanu uwielbienia. Jezus zostaje jakby wynagrodzony przez Ojca za swoje: „bądź wola Twoja” i przyjęcie na barki ciężaru krzyża. Ale Nowy Testament widzi to inaczej. Nie „za” i nie „po”, ale teraz. Już wyniszczenie, już krzyż, już śmierć prześwietlone są chwałą Paschy. Już one obwieszczają światu zwycięzcę i Pana. Na swoje uwielbienie Jezus nie musi czekać do momentu zmartwychwstania. On już w czasie swojej męki i umierania jest wywyższony i otoczony chwałą. Dlatego właśnie klękamy przed Ukrzyżowanym. Dlatego śpiewamy za starą, łacińską sekwencją: „I zakrólował z drzewa Bóg”. Robiąc w wieczór Wielkiego Czwartku nieodwołalny krok w swoją mękę, Jezus ogłasza uczniom, że jest to krok w Jego własną chwałę, a równocześnie w największe uwielbienie Ojca. W dzisiejszy wieczór zrobi ten krok samotnie. Rzeczywistość, w którą wchodzi, jest niedostępna dla człowieka. Za trudna i za wysoka. Przekraczająca możliwości ludzkiej natury. Toteż Apostołowie nie pójdą drogą, na którą wkracza ich Mistrz. Ten wieczór będzie więc rozłąką i pożegnaniem. „Dzieci, mówi Jezus, jeszcze krótko jestem z wami. Będziecie Mnie szukać, ale dokąd Ja idę, wy pójść nie możecie”. Nie będzie to jednak rozstanie na wieki,  przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem”, wyjaśni za chwilę Jezus. Droga w przemienienie i życie z uwielbionym Panem nie pozostanie dla człowieka zamknięta, ale tylko pod tym warunkiem, że Chrystus sam ją przed nami otworzy i swoją mocą nas na nią wprowadzi. W tym czasie uczniowie przeżyją czas rozłąki. By nie była to rozłąka na zawsze, zostawia im Jezus coś z siebie samego, coś, powiedzielibyśmy, wyjętego z samej głębi serca: najgorętsze swoje pragnienie i największą swoją troskę. Wezmą poważnie tę Jego ostatnią wolę, wówczas, mimo rozstania, pozostaną w łączności z Jezusem. Równocześnie i wobec świata zaświadczą, że są Jego uczniami. „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem… Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali „.
Przykazanie nowe. Nakaz miłości drugiego człowieka nie jest na pewno w tym sensie nakazem „nowym”, że ogłosił go dopiero Chrystus. W samej naturze ludzkiej zakodowana jest miłość. Nie z nakazu, ale jakby instynktownie, matka kocha swoje dziecko. Również nie w sposób wyrozumowany, ale spontanicznie, dziecko odwzajemnia miłość rodziców. Nie na spisanych u notariusza umowach czy prawnie sformułowanych nakazach bazuje miłość pomiędzy rodzeństwem i bliskimi krewnymi. Nie z przymusu, lecz z ochoty kieruje młody człowiek swoją miłość podziwu i uwielbienia do tych, którzy mu zaimponowali. Nie paragraf, ale serce popycha ku sobie narzeczonych i małżonków, przynajmniej w pierwszej fazie ich wzajemnej miłości.
Ale że człowiek ma piekielną zdolność niszczenia w sobie dobra, złożonego w nim przez naturę, a egoizm, antyteza miłości, rozrasta się w nas omal niepostrzeżenie, niby zaborczy chwast na obsianym pszenicą polu, dlatego od zarania ludzkości i poprzez całą jej historię powtarzano ciągle człowiekowi, przypominano mu, owszem, nawet nakazywano, by kochał drugiego człowieka. Znajdziemy tego rodzaju polecenia już w pierwszych księgach Biblii;  ,ale znajdziemy je również u nie znających prawdziwego Boga filozofów pogańskich czy założycieli różnych religii. Dlaczegóż więc Chrystus, odchodząc ze świata, mówi o przykazaniu „nowym” i do tego stopnia ,,swoim”, że zachowując je, pozostajemy w łączności z Nim i dajemy świadectwo, iż jesteśmy Jego uczniami. Nowa jest przede wszystkim miara tej miłości, której On od nas żąda. „Jak Ja was umiłowałem”.
Powiedziano w Starym Przymierzu, że należy kochać bliźniego „jak siebie samego”. Norma w zasadzie prosta i łatwo sprawdzalną, bo my siebie kochamy i bardzo, i zawsze, siebie w każdej sytuacji usprawiedliwiamy, sobie ciągle i bez znużenia przebaczamy. Jak by to pięknie było, gdybyśmy ten sposób zachowania się przenieść potrafili na naszego bliźniego. Niestety. Wiemy, jak to jest. Stosunek człowieka do człowieka modeluje najczęściej nie jakaś tam miłość, ale obojętność, niechęć, zawiść, zazdrość, pogarda, gniew, nienawiść. Mijają lata i wieki, zmieniają się cywilizacje i kultury, formy społeczne i ustroje polityczne, a my wciąż tak po staremu: oszukujemy siebie wzajemnie, obmawiamy, wyzyskujemy, gramy sobie na nerwach, dąsamy się na siebie latami, wyrządzamy sobie coraz większe krzywdy, a gdy już namiętności wystarczająco się rogrzeją, to z premedytacją, planowo, wykorzystując najnowsze zdobycze wiedzy, urządzamy mniejszą lub większą wojenkę i  pozbawiamy się życia setkami, tysiącami, milionami i dziesiątkami milionów. Nasza historia ocieka krwią. Od pierwszej swojej karty do ostatniej. Nasze „dziś” znaczone jest krzywdą biednych, łzami zrozpaczonych, śmiercią bezbronnych.
Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji Jezus, ten wielki realista, który jak nikt inny, zna człowieka i wie, co kryje się w jego wnętrzu, skłonny będzie zaniżyć poprzeczkę moralnych wymagań w naszym stosunku do bliźniego. Może zamiast tej miłości „jak siebie samego” pozwoli człowiekowi poprzestać na samej tylko sprawiedliwości, na szacunku, na przychylności? Może, gdy nie umiemy się kochać, wystarczy, gdy nie będziemy się gryźć? Gdy spróbujemy się tolerować i lubieć?
Nic z tego! Jezus nie z tych, co zaniżają. „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem”. Przerażająco wysoka miara. Bo On umiłował nas aż do żłobu w Betlejem, aż do krwawego potu w Getsemani, aż do krzyża na Golgocie. Będzie miał rację Jan, gdy napisze: „Umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował”. Dziś właśnie, już w Wielki Czwartek, zaczyna bić godzina Jego ofiary za nas. Będą na tę ofiarę patrzeć uczniowie własnymi oczami. Więzy, ciernie, bicze, gwoździe, włócznia przebijająca serce. Oto, jak nas umiłował. I to będzie miarą. Nie co innego. Właśnie to: „Jak Ja was”.
Czy ludziom, którym za trudno przychodzi kochać bliźniego „jak siebie samego”, ogłoszone przez Jezusa zawyżenie wymagań ułatwi krok w miłość? Powiedzmy sobie od razu: Przyszłość należy do zimnych lub do gorących. Nigdy do letnich. Do asekurujących się. Do ważących miligramami. Bo albo radykalnie oderwiesz się od grzechu, albo nie oderwiesz się od niego w ogóle. Albo rozdasz się drugiemu rozrzutnie i bez zastrzeżeń, albo przez całe życie nie wybrniesz z egoizmu. Toteż cała Ewangelia zaprasza wysoko. „Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”. Stąd ten radykalizm kazania na górze, stąd te ciągłe nawoływania Jezusa do wielkodusznego, kroku w wyrzeczenie, oderwanie od bogactw, miłych sercu przywiązań, rodziny, do rzucenia na szalę nawet własnego życia. I na tym dopiero tle rozumieć zaczynamy nakaz miłowania bliźniego według klucza Wielkiego Czwartku: „Jak Ja was umiłowałem”.
Czy dla nas: letnich, skąpych i wyrachowanych zaproszenie ku takim szczytom nie jest żądaniem zbyt wysokim? Bóg nie nakazuje nigdy rzeczy niemożliwych. Co najwyżej trudne. A na tych swoich trudnych drogach nie zostawia nigdy człowieka samemu sobie. Jest przy nim. Podaje rękę. Właśnie w Wielki Czwartek, na chwilę przed swoim odejściem, obiecuje Jezus uczniom własną, nieustanną obecność i wsparcie. Obiecuje im też Ducha Świętego, który da wszystkim zrozumienie Bożych tajemnic i oblecze ich mocą z wysoka.
Tylko, w oparciu o taką pomoc może się chrześcijanin ważyć ofiarować bliźniemu miłość, podobną do tej, którą Jezus nas umiłował. I trzeba, żeby się na to odważył. Inaczej rozminie się z Panem idącym ku Męce i Uwielbieniu. Inaczej nie spotka Go, gdy wróci w chwale. Inaczej nie da także i przed światem świadectwa, że jest uczniem Tego, który „umiłowawszy swoich… do końca ich umiłował”.

Szczęść Boże.

Chcesz Masz życzenie podzielić się informacją, oceną, lub masz chęć coś zkrytykować   kliknij: sbws@sdb.krakow.pl
Jesteśmy wdzięczni za każde słowo. /red./