24 styczeń 2010 r. III Niedziela Zwykła

 

 Moi Drodzy!
Dziś wypełniło się…
Nie wiadomo, z jakimi uczuciami wracał Jezus do miasta, w którym przeżył   dzieciństwo, w którym spędził młodość i z którego nie więcej jak przed rokiem wyszedł, by głosić po całej Galilei nowinę o królestwie.
Opromieniała Go już sława nauczyciela i cudotwórcy. Całe liczące się Nazaret ściągnęło więc do synagogi, by zobaczyć i posłuchać rodaka. A On wracał ten sam, co wyszedł, i nie ten sam. Wracał, by tym wszystkim, co Go tu znali, a w gruncie rzeczy nie znali, powiedzieć, kim naprawdę jest. Nikomu tego dotychczas nie mówił. Więcej, surowym nakazem zamykał zawsze te usta, które chciały wykrzyczeć o Nim wielkie rzeczy. Nawet demonom nie pozwalał zdradzać prawdy o sobie. A tu postanowił powiedzieć sam.
Dlaczego? Może dlatego, by wreszcie ci wszyscy, z którymi tu żył, z którymi spędził w tym mieście tyle lat i którzy przysięgliby, że wiedzą wszystko o Jego ojcu, o Jego matce i o Nim samym, zrozumieli, że nie tylko wyrósł ponad nich, ale że w ogóle nie jest stąd: ani z tych wąskich, rozgrzanych słońcem ulic, ani z tych szarozielonych oliwek, rzucających skąpy cień na podwórza, ani z tej dyszącej południową urodą ziemi, ani z tego wiecznie pogodnego nieba, ani w ogóle z tego wszystkiego, co jest domem, krajem, ojczyzną i światem.
Może chciał, by przestali biegać za Nim po sąsiednich wioskach, w których się tylko pokaże, dziwić się Jego czynom, kiwać nad nim głową i pytać: „Skąd u Niego ta mądrość i cuda? Czyż nie jest On synem cieśli? Czy Jego Matce nie jest na imię Miriam? I swymi pytaniami, zabijać kiełkującą w sercach obcych ludzi wiarę w Jego posłannictwo.
A może po prostu Ojciec chciał, żeby tu, w Nazarecie, gdzie kiedyś poczęło się ludzkie życie Jego Syna, dokonała się także jedna z tych wielkich epifanii, jedno z tych wielkich objawień się Boga, jakie już miały miejsce w Betlejem, nad Jordanem, w Kanie i które mnożyć się będą z każdym dniem i w każdym nowym cudzie Jezusa.
Nazaret zasługiwało na to, żeby otrzymać osobne, dla siebie tylko przeznaczone objawienie się Prawdy. Ostatecznie żyła tu jeszcze matka Jezusa, jego krewni i przyjaciele, a i Jemu samemu nie było przez tyle lat wśród tych murów ani ciężko, ani źle.
Jezus wchodzi do synagogi. Zajmuje honorowe miejsce, które rodacy odstępują mu dzisiaj chętnie i bez zazdrości. Budynek wypełnia się po brzegi. Jezus bierze zwój świętej księgi, rozwija go i zaczyna czytać. Tekst, który wybrał, pochodzi z Izajasza. Wszyscy w synagodze wiedzą, że jest to tekst dotyczący czasów mesjańskich, proroctwo o Tym, który kiedyś przyjdzie, by wybawić Izraela.
„Będzie to ktoś naznaczony Duchem Pańskim, ktoś przez Pana posłany, by ubogim głosił dobrą nowinę, więźniom wyzwolenie, ślepym odzyskanie wzroku, niewolnikom wolność, a wszystkim rok łaski i zmiłowania”. Mesjasz!
Jezus zwija rulon pergaminu i siada. Oczy wszystkich w synagodze są w niego wlepione. I wtedy w jednym, jedynym zdaniu mówi im wszystko: „Dziś wypełniły się te słowa Pisma, któreście przed chwilą słyszeli”. Patrzą po sobie zdumieni. Gdzie się wypełniły? W kim się wypełniły? W Nim? Owszem, stugębna fama wieści, że tu i tam ślepi odzyskali wzrok, a chromi odrzucili kule i stanęli zdrowo na nogach. A wszystko to zdziałał Ten, który tu siedzi przed nimi. On też, jak wiadomo, głosi jakąś nową naukę o Bogu, a głosi ją nie bogaczom z Kafarnaum i Tyberiady, ale raczej ubogim, miejskim wyrobnikom, kobietom z ludu, każdemu z tych, co to ciekawy jest nowiny, ponieważ jego dotychczasowe życie nie jest ani ciekawe, ani przyjemne. Ale, chyba cytując Izajasza, nie chce przez to powiedzieć, że to On właśnie jest Tym posłanym, o którym mówili prorocy, że to On jest wyczekiwanym od tylu pokoleń Mesjaszem. Przecież to niemożliwe!
Jezus siedzi i milczy. Cóż może jeszcze dodać do tego, co im wyznał? Gdyby mieli oczy otwarte i uszy gotowe do słuchania! Gdyby mieli serce, które potrafi zachwycić się i ucieszyć odkrytą nagle prawdą! Ale oni tkwią nadal w utartym schemacie myślowym: On nie może być tym z Księgi Izajasza. On jest przecież z Nazaretu! On jest stąd! Pamiętają go, jak biegał boso po podwórzu , jak nosił wiązki chrustu dla matki, gdy ta chciała ugotować wieczerzę. Tu żyją jego krewni i przyjaciele, towarzysze pracy, z którymi tyle lat dzielił radości i gorycze małej galilejskiej mieściny o nadszarpniętej sławie. Głosi teraz po okolicy jakąś nową naukę. Czyni znaki, nawet cuda. Widocznie Jahwe jest z nim. Ale żeby zaraz Mesjasz? To pachnie bluźnierstwem!
Jakże trudno przychodzi nam uwierzyć w obecność Boga nie gdzieś tam i kiedyś, ale tu właśnie i dziś, w tym oto pospolitym zdarzeniu, na tym oto, najzwyklejszym  miejscu. Szukamy Go daleko wśród gwiazd, pytamy o Niego tych, co pomarli przed wiekami, wypatrujemy Jego śladu na kartach zamierzchłej historii. Zawsze daleko. Zawsze z dystansu. A On jest pośrodku nas. W naszym „dziś” i w naszym „teraz”. I to „dziś” i to ,,teraz” wypełnia sobą.
Ewangelia, którą odczytamy w przyszłą niedzielę, powie nam, że pomimo całego sceptycyzmu, z jakim w Nazarecie przyjęto oświadczenie Jezusa, słuchacze zgotowali Mu burzliwą owację. Oklaskano gorąco wystąpienie sławnego rodaka. I na tym koniec. A On czekał nie na ich oklaski, ale na ich wiarę. Tej wiary nie znalazł. Toteż pośrodku wiwatującego na Jego cześć ludu siedzi samotny i smutny. Wiele wieków temu mówił o nim w proroczym widzeniu Izajasz: „Myśli moje nie są myślami waszymi, a wasze drogi moimi drogami. Jak wysoko wznosi się niebo nad ziemią, tak moje drogi przerastają wasze drogi, a moje myśli wasze myślenie”.
Cóż winni Galilejczycy, że w znanym sobie od lat krajanie, nie odkryli rysów Boga? Po co im robić zarzuty, że objawiającego się im Mesjasza potraktowali z przymrużeniem oka, zbyli oklaskami, zamiast rozstrzygnąć zasadniczo: albo prawdą jest to, co mówi, i wówczas upaść trzeba przed Nim na kolana, albo kłamie, a wtedy nie brawa, ale śmierć pod gradem kamieni!
Dwadzieścia wieków po tamtym zdarzeniu Jezus, objawiający się światu i prezentujący mu swój mesjański program, nadal jest niezrozumiany, nadal źle i fałszywie tłumaczony, nadal głupio i bluźnierczo przykrawany do mentalności różnych współczesnych krętaczy i demagogów. Czegóż to nie próbowano już dopatrzeć się w Jego osobie i nauce! W jakie różne sztandary owijano i owija się do dziś tę świetlaną postać!
Pierwszy socjalista”, „obrońca proletariatu”, „reformator społeczny”, „głosiciel wolności i emancypacji”, „wróg instytucjonalizmu w religii”, „twórca teologii wyzwolenia”, „Superstar”. Oklaskuje się Go za to i wychwala. Tylko za to! A On tymczasem jest poza i ponad tym wszystkim. I nie na teatralne brawa czeka, ale na ugięcie przed Nim kolan i powiedzenie mu najciszej, najszczerzej i najradośniej tego, co powiedział mu przed wiekami Tomasz, dotykając palcami Jego uwielbionych ran: „Pan mój i Bóg mój”.
Dwadzieścia wieków temu w Nazarecie padło z ust Jezusa znamienne stwierdzenie: „Dziś spełniły się te słowa Pisma, któreście słyszeli”. Wypełniły się w Nim. Ale nie dopiero w czasie wizyty u rodaków. Wypełniły się już trzydzieści kilka lat temu, w dniu, w którym ,,Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas”. To „dziś” trwać już będzie wiecznie. I właśnie dlatego, że trwa wiecznie, każdy z nas może w nie wejść tak, jakby tylko dla niego czas i historia zostały zatrzymane. „Dziś” naszego spotkania z Bogiem. „Dziś” zbawczej rzeczywistości, przychodzącej do człowieka w Jezusie Chrystusie.
Wejdźmy w to „dziś” inaczej niż tamci z Nazaretu. Wejdźmy bramą wiary, nadziei i miłości. Złóżmy ręce nie do oklasków, ale do modlitwy. Takiej modlitwy, która całą naszą osobę, całą jej działalność, wszystkie porywy serca i wszystkie nadzieje na przyszłość rzuca na kolana przed tym wielkim Przychodzącym, w którym wypełniły się Pisma. „Pan mój i Bóg mój”.

Szczęść Boże.

Chcesz się podzielić informacją, oceną, lub masz życzenie  kliknij: sbws@sdb.krakow.pl
Jesteśmy wdzięczni za każde słowo. /red./