1 listopad 2009 r. UROCZYSTOŚĆ WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH

 

Moi Drodzy!

Kiedyś będziemy w niebie.
Dziś tylko patrzeć w niebo. Dziś tylko liczyć: ilu to świętych męczenników, a ilu wyznawców, ilu świętych biskupów i kapłanów, a ilu zakonników i zakonnic, ilu świętych małżonków i ile świętych dziewic cieszy się u Boga wieczną chwałą.
Wszystkie te obliczenia zrobił już za nas, choć według innego klucza,  Jan apostoł w pierwszym czytaniu mszalnym dzisiejszego święta. Cóż, kiedy zabrakło mu cyfr. Napisał więc tylko: rzesza wielka, rzesza nie do policzenia, ze wszystkich narodów, ras, ludów i języków. To ci, co szczęśliwie dotarli już do celu, co już na wieki są bezpieczni, co już na wieki mają dom, którego im nikt nie zburzy, i ojczyznę, z której ich nikt nie wypędzi, i pokój, któremu nic nigdy nie zagrozi.
Jeżeli osobnym, liturgicznym świętem czcimy dziś „wszystkich świętych”, to czcimy tych właśnie ludzi. Są wśród nich tacy, których Kościół wyniósł uroczyście na ołtarze, nadając im zaszczytny tytuł świętych lub błogosławionych, ale jest i niezliczona rzesza innych, których doskonałość dojrzeli i uczcili nie ludzie, ale sam Bóg.
Są wśród nich zapewne nasi najbliżsi, wielu naszych znajomych i przyjaciół, jest wielu takich, na których budujące życie i piękną śmierć sami patrzyliśmy, są nauczyciele i wychowawcy, którzy pierwsi pokazali nam drogę do Boga, pisarze, co swoje pióro poświęcili obronie prawdy, lekarze i pielęgniarki, zatroskani o zdrowie obcych sobie ludzi, żołnierze, którzy polegli, broniąc wolności i pokoju na świecie. Któżby ich wszystkich zdołał wyliczyć? Nie każdy z nich był oczywiście  doskonałym. Ale Bóg zapomniał im grzechy, a policzył zasługi. I są dziś u Niego.
Czymże zajmuje się ta ogromna społeczność zbawionych w niebie? Niełatwo odpowiedzieć. Pamiętajmy, że wszystkie obrazy, pod którymi usiłujemy wyobrazić sobie szczęście nieba, są tylko nieudolną próbą przerzucenia doświadczeń zdobytych w rzeczywistości doczesnej, w wymiar nieskończoności. Odnosi się to także do opisów nieba, którymi raczy nas Pismo św. Na przykład pierwsze czytanie dzisiejszej uroczystości, zaczerpnięte z Apokalipsy świętego Jana, mówi, w urzekających swą wymową obrazach,  że stoją oni przed Barankiem, odziani w białe szaty, z gałązkami palmowymi w rękach i donośnym głosem wielbią Boga. Gdzie indziej w tej samej Księdze czytamy, że chodzą oni za Barankiem, grając i śpiewając, im tylko przysługujące hymny i pieśni.
Jezus, mówiąc o niebie, przyrównywał je do uczty, do której zasiądą i On, i Jego wierni słudzy. Ale Nowy Testament posługuje się innymi także obrazami nieba.
Do najczęściej używanych należą takie, jak: świątynia lub tron Boga, królestwo albo ojczyzna, miasto i mieszkanie albo dom. Wszystkie te obrazy wzięte są z doświadczenia ziemi i tym ziemskim, zrozumiałym dla każdego językiem, którego jednak nie wolno brać dosłownie, próbują nam powiedzieć pewną teologiczną prawdę na temat nieba. Prawdę tę można by sformułować tak: niebo jest to rzeczywistość całkowicie zorientowana na Boga i Bogiem wypełniona (świątynia, tron Boga), gwarantująca bezpieczeństwo i ład (królestwo, ojczyzna), przeżywana we wspólnocie (miasto, uczta), przy tym jednak szanująca klimat własnej odrębności i intymności (dom, mieszkanie). Nie próbujmy jednak dociekać, w tej powodzi obrazów, konkretnych szczegółów. Dla opisania Bożych tajemnic język ludzki nie ma odpowiednich wyrazów. Paweł powie o nich: „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują.
Wolno nam natomiast zapytać ogólnie o duchową atmosferę nieba, o klimat albo nastrój, panujący w tej ojczyźnie wybranych. Otóż jest to klimat szczęścia. Zbawieni cieszą się najprzód Bogiem. Kto z nas naprawdę wie, co to znaczy: cieszyć się Bogiem? Ale byli i są ludzie, którzy już tu, na ziemi, przeżywają obecność Boga jako rzeczywistość uszczęśliwiającą. To święci. Czytajcie ich życiorysy. Znajdziecie zaskakujące fakty i wypowiedzi. Ci ludzie mogli nie posiadać nic, mogli być lekceważeni, spotwarzani, bici i mordowani, mogli pracować ponad siły albo znosić wszystkie możliwe choroby, pozostawali jednak przy tym wszystkim dziwnie spokojni, mocni, pogodni, a nawet radośni. Krzepiąca świadomość, że Bóg jest z nimi, że Bóg ich kocha, że to On właśnie prowadzi ich, sobie tylko wiadomymi ścieżkami, ale zawsze po ojcowsku, do coraz pełniejszego zjednoczenia z sobą, dawała im siłę i pogodę ducha, które patrzących wprawiały w zdumienie. „… raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy”,  śpiewała kiedyś Maryja, pierwsza z tych, którzy w oddaniu się Najwyższemu znaleźli swoje szczęście. Takich pieśni jest zarówno w Piśmie świętym, jak i w dziejach Kościoła więcej.
Jeżeli już w czasie ziemskiego życia można się tak intensywnie cieszyć Bogiem, w jakąż dopiero radość zanurzą się ci, którzy po śmierci usłyszą to zaproszenie z ewangelicznej przypowieści: ,,wejdź do radości twego pana” i gdy ten Bóg, który dotychczas żądał, zacznie odtąd bezgranicznie nagradzać.
Czytamy o niebie w Apokalipsie: „I otrze (Bóg) z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły.
Ale święci w niebie cieszą się nie tylko Bogiem. Oni cieszą się także sobą nawzajem. Zbawieni, to taka przedziwna społeczność, która odkryła prawdziwy wymiar słowa: braterstwo. Jest to wielka rodzina, zgromadzona przy stole Ojca, w której ludzie żyją nareszcie tym, za czym bezskutecznie gonili na ziemi: zaufaniem do siebie, życzliwością, zrozumieniem i miłością. Niebo, to nowy, szczęśliwy, pogodzony świat, beż podziałów, stronnictw, partii, bez oddzielających człowieka od człowieka granic bez zwariowanych ideologii i doktryn, bez uprzedzeń politycznych i rasowych przesądów, bez policji i więzień i bez śmierci. Nic tu ludzi nie dzieli, a wszystko łączy. Zbawiony nie zazdrości zbawionemu ani stopnia chwały, ani miary szczęśliwości. Każdy otrzymał tyle, ile zdolny jest przyjąć. Nie tęskni za więcej, bo więcej przekracza jego pojemność.
Mówiąc kiedyś o Kościele, Paweł przyrównał go do ciała, którego głową jest Chrystus, my zaś poszczególnymi członkami.   Jak w ciele nie ma schizmy, podziałów i zazdrości, ale każdy z członków ochotnie pełni swoją funkcję wyznaczoną mu przez naturę, tak i w Kościele jedni cieszyć się powinni drugimi, bo dobro innych wychodzi i im na pożytek. To, co w Kościele ziemskim realizowane jest w znikomej niestety mierze, dochodzi w pełni do głosu w Kościele nieba. Wszyscy jego mieszkańcy, włączeni organicznie w Chrystusa, tworzą tu rzeczywiście jedno zdrowe, doskonałe, pełne harmonii ciało, którego On jest Głową. Przez Niego stanowią wszyscy jedno z Bogiem i jedno pomiędzy sobą. Przez Niego trwa w niebie nie kończąca się „communio”, czyli uczta braterstwa i miłości, której obrazem i zadatkiem była kiedyś dla świętych, gdy żyli na ziemi, Eucharystia.
Po tym, na co codziennie z przerażeniem patrzymy w społeczności ludzkiej, aż się wierzyć nie chce, że może gdzieś istnieć taki zjednoczony, pogodzony i szczęśliwy swą różnorodnością w służbie jedności świat. Ale wiara mówi, że istnieje i że od nas zależy, czy stanie się on kiedyś naszą ojczyzną.
I wreszcie trzecia, wielka radość nieba: zadowolenie z siebie!
W świecie zbawionych jednostka nie zatraca się bez reszty we wspólnocie. Jest nadal sobą. Ludzkie „ja” nie  zamienia się w „my”. Człowiek pozostaje osobą. Osoba ta jest w dalszym ciągu wrażliwa na wszystko, co jej dotyczy. Przeżywa więc także głęboko i własne szczęście. Co to za radość, gdy będziesz mógł kiedyś do siebie powiedzieć: doszedłeś bracie do celu! Zdobyłeś wszystko, co mogłeś zdobyć! Już ci tego nikt i nic nie odbierze!
Naturalnie, każdy ze zbawionych wie, że niebo, które otrzymał, nie jest jakąś jego po buchaltersku przez Boga rozliczoną zasługą, ale jest darem. Toteż i duma, wypełniająca serce świętego, przepromieniona będzie całkowicie bezbrzeżną wdzięcznością. Wdzięcznością względem Boga, wiernego w swoich obietnicach, który nie zawiódł. Wdzięcznością względem Chrystusa, który w swoją tajemnicę paschalną, czyli w swoje ,,przejście do Ojca”, włączył także nas, którego słowo było nam światłem, przykład zachętą, a Ciało i Krew, tyle razy spożywane, przebaczeniem, lekarstwem i mocą. Wdzięcznością dla Kościoła, przez który prowadziła nasza droga do nieba. Wdzięcznością dla dziesiątków albo i setek naszych bliźnich, którzy w swoim czasie pouczyli, pokazali, umożliwili, zachęcili, zawrócili ze złej drogi.
W tej powszechnej pieśni wdzięczności dojdą na pewno do głosu i bardziej osobiste tony. Wdzięczność dla własnego umysłu, że pomimo tylu kuszących go świateł, pozostał wierny światłu ewangelii. Wdzięczność i duma z własnego serca, że się nie dało kupić ziemi, choć była ona tak kusząca i tyle obiecywała. Uczucie zadowolenia z własnego ciała, które kiedyś posłusznie poszło w niełatwą służbę ducha, choć nogom śniły się łatwiejsze drogi, dłoniom cieplejsze spotkania, a oczom obrazy bardziej kuszące niż krzyż.
Zagubiliśmy się trochę w analizowaniu szczęścia nieba. Tyle słów, a tak właściwie to nic sobie nie powiedzieliśmy. Na szczęście na przeżywanie tamtych radości dadzą nam kiedyś więcej czasu.
Wróćmy na ziemię. W Kościele, obchodzącym dziś doroczną uroczystość Wszystkich Świętych, odczytano ewangelię o kazaniu na górze.
Błogosławieni ubodzy, błogosławieni cisi, błogosławieni miłosierni, błogosławieni pokój czyniący.
Nie liczmy świętych w niebie. Nie próbujmy odgadnąć, co robią i czym się cieszą. Przed nami jeszcze droga. Ta właśnie: trochę stroma, trochę wąska, trochę kamienista. Słuchajmy, jak tamci zapraszają: Przyjacielu, odwagi!  Idź tą drogą!

Szczęść Boże.