01 LISTOPADA 2005 r. Uroczystości Wszystkich Świętych.

Moi Drodzy!

(do przemyślenia)

Niektóre tylko imiona przeżyły. Niektóre tylko postacie pozostały przy nas na co dzień, niby starzy, dobrzy znajomi, może nawet przyjaciele. Józef, bo ciągle idzie w parze w Najświętszą Maryja Panną, a Tej się nie zapomina; Franciszek, bo zaczynamy się martwić o zieleń naszych drzew, a lekarze coraz natarczywiej ostrzegają opalających się przed opiewanym w jego hymnie „bratem słońce”; Florian, ponieważ unieśmiertelniła go straż pożarna, podobnie jak Krzysztofa plakietki samochodowe z jego podobizną, ostrzegające mądrych, że powyżej 140 km na godzinę on nie bierze odpowiedzialności; Antoni, bo ciągle coś gubimy; Dobry Łotr, ponieważ chętnie udalibyśmy się już dziś z Panem do raju, gdyby nie ten straszny krzyż i konieczność wyznania: „my przecież sprawiedliwie odbieramy karę za nasze uczynki” (Łk 23,41). Może jeszcze parę innych nazwisk.

Minęły czasy, gdy w każdym katolickim domu leżały na komodzie pięknie oprawione żywoty świętych, z których czytało się wieczorami i szło się potem spać z wypiekami na twarzy i mokrymi oczyma, dlaczego to nie ja i co zrobić, żeby potrafić. Coraz mniej już domów katolickich i komód, coraz mniej, a gdzie jeszcze są, to stoi na nich telewizor i despotycznie rządzi całym rodzinnym wieczorem. Święci zeszli w cień. Mało kto ich już zna, mało kto się do nich modli. A niektórzy mądrzy liturgiści to się nawet głośno wybrzydzają, że i tak za dużo miejsca pozostawiono im w kościelnym kalendarzu. Papież Jan Paweł II robił co mógł, żeby świętych spopularyzować. Przy każdej okazji, a nawet bez okazji, sięgał on do nieprzebranego skarbca Kościoła i wynosił na ołtarz nowe sługi Boże. Ale ogół wiernych zapomina imię kanonizowanego, jeszcze zanim opuści plac świętego Piotra, albo wyłączy aparat telewizyjny. No cóż. Inne czasy, inne mody, inne zapotrzebowania.

Pomimo to dobrze, że pozostał nam w roku jeden taki dzień, w którym zbiorowo i nie bojąc się, że posądzeni zostaniemy o bigoterię, pozdrawiamy wszystkich naszych świętych z nieba, zarówno tych z oficjalnym patentem doskonałości, jak i nieporównanie większą rzeszę innych, bezimiennych ,z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków” (Ap 7, 9), których – podobnie jak tamtych pierwszych – Bóg uznał za swoich przyjaciół i zaprosił na niekończące się wielkie gody Baranka (por. Ap 19, 7). Byłoby źle, gdyby to pozdrowienie przeradzało się w pożegnalne pomachanie chusteczką za odpływającym w zapomnienie okrętem. Niech to będzie raczej gest powitania. Bo święci są nam potrzebni. Tym bardziej potrzebni, im mniej my sami jesteśmy świętymi i w im bardziej nie świętym świecie przychodzi nam żyć.

Oczywiście zaraz pytanie: na co potrzebni?

Pełna prostoty pobożność naszych przodków zgłaszała duże zapotrzebowanie na wszelkiego rodzaju kontakty z zaświatem. Szukała tam obrońców, doradców, uzdrowicieli i przyjaciół, którzy to i pocieszą i wspomogą, a dodatkowo jeszcze zaprowadzą do nieba. Uśmiechamy się pobłażliwie na to, naszym zdaniem, rażąco po ziemsku rozumiane .,świętych obcowanie”, choć – mój Boże – kto z nas naprawdę wie, czy oni na tym nie wychodzili dobrze?

Nam, sceptykom i przemądrzalcom początku XXI wieku, święci nie będą już potrzebni po to, by za pomocą przemyślnych zabiegów dewocyjnych wyłudzać od nich cudowną interwencję w trudnych sytuacjach życia. Już niewielu tylko zwróci się do nich z prośbą o uśmierzenie bólu zęba albo odnalezienie zgubionych kluczy, chociaż ci, co to jeszcze robią, przysięgają, że pomaga.

My potrzebujemy świętych do czego innego. Nieporównywalnie większego i ważniejszego. Do czegoś, w czym właśnie oni, jak nikt inny, mogą nam pomóc.

Potrzebuje ich Kościół, dla którego są oni ciągłym dowodem jego żywotności i aktualności oraz jakby rehabilitacją wobec rzucanych pod jego adresem zarzutów. Potrzebuje ich świat nie tylko jako gromochronu, osłaniającego przed Bożą sprawiedliwością (por. Rdz 18,23), ale i jako znaku, że Bóg wciąż jeszcze kocha ten nasz stary świat, jeszcze na nim działa, jeszcze wyprowadza zeń dobro, jeszcze zaprasza go w nadzieję.

Potrzebuję świętych przede wszystkim ja, uczeń Chrystusa, a potrzebuję ich po to, bym dzięki nim odnalazł samego siebie i samego siebie odmienił. Pozostańmy dziś przy tym tylko, wąskim może, ale osobiście bardzo mnie obchodzącym temacie.

Jestem uczniem Chrystusa w świecie omaszczonym wprawdzie ewangelią, ale już tą ewangelią nie żyjącym. Wyzwolono mnie w tym świecie od niszczącej rzekomo osobowość bojaźni Pana, którą kiedyś nazywano „początkiem mądrości”, wyzwolono z wiary w cały szereg prawd, które wczoraj jeszcze kształtowały moje życie, a które powoli odeszły do lamusa jako „przesądy” i „zabobony”, wyzwolono z mnóstwa nakazów i zakazów moralnych. W ten sposób wprowadzony zostałem w „życie wolne”, które wprawdzie dotychczas nazywałem bezbożnym i wyuzdanym, ale to tylko dlatego, żem był głupi. Ponieważ wszyscy zachłystują się tą nową wolnością, zacząłem to robić i ja. Z tym, że coraz częściej nachodzą mnie wątpliwości, czy nie żyję złudzeniami. Może ja nie zrobiłem żadnego kroku w wolność, ale tylko zmieniłem pana? Zamiast jarzma Jezusa, o którym On sam powiedział, że jest słodkie i że nie gniecie, wziąłem na szyję obrożę, wyklejoną wprawdzie od wewnątrz pluszem, ale dobrze zapiętą i połączoną ze smyczą, za pomocą której sterują mną bezlitośnie inni. Środki masowego przekazu dyktują mi na co dzień, co mam myśleć i jak osądzać wypadki zachodzące w świecie, przed którą partią polityczną padać plackiem na ziemię, a wobec której się jeżyć, co nazywać pięknym, a co naukowym, ile kupować i gdzie kupować, komu zazdrościć, a kim pogardzać. I biada mi, gdybym się w tych sprawach wyrwał ze swoim zdaniem. Krawcy paryscy, a nawet pospolici producenci odzieży rozkazują mi, jak się mam ubierać i rozbierać, jak skrojone dżinsy nosić i z ilu łatami. Fryzjerzy stają na głowie, abym za moje, ciężko zapracowane pieniądze, wychodząc od nich, brany był na ulicy za półgłówka, a ja z zachwytem patrzę w lustro i cieszę się, bo taka dzisiaj moda. Jak bezmyślny baran uczestniczę w masowym show-biznesie dżezem, swingiem, hazardem, podróżomanią, alkoholem, może nawet już i narkotykami. Tracę na to czas, zdrowie, gotówkę, samokrytycyzm. Tracę przede wszystkim tę wolność, o którą mi tak bardzo chodziło.

Kim ja właściwie dzisiaj jestem? Chrześcijaninem? Krzyżyk na szyi i niedzielna Msza św. zdają się o tym świadczyć. Ale gdzie u mnie Chrystus na co dzień? I który z moich kroków w życiu dyktowany jest jeszcze wiarą?

Otóż jest zwierciadło, w którym się można przejrzeć i odkryć swoje prawdziwe oblicze. To święci! Ludzie, którzy nie dali się ani zwariować, ani nastraszyć, ani kupić. Wolni. Świadomie wybierający służbę ido śmierci, wierni podjętej decyzji. Ubodzy, czyści, miłujący pokój i budujący go wokół siebie, sprawiedliwi, przebaczający i pełni ofiarnej miłości względem człowieka. A w tym wszystkim nie zgorzkniali, nie uciekający od życia, nie skarżący się nawet w cierpieniu, ale „błogosławieni”, czyli szczęśliwi. Szczęśliwi nie dopiero kiedyś, gdy posiądą przyobiecane królestwo nieba, ale już dziś, już teraz, już tu, na tej naszej „łez dolinie”, na której tylko oni umieją się jeszcze śmiać i cieszyć zdobiącymi łąkę kwiatami.

Spójrz od czasu do czasu na nich i porównaj swoje życie z ich życiem. Zobaczysz, kim naprawdę jesteś. Ile ci jeszcze zostało z wierności wobec Boga, z posłuszeństwa własnemu sumieniu, z godności życia, które miało być życiem, i to pięknym życiem, a nie biologiczną wegetacją i małpowaniem cudzych zachowań.

Może to odkrycie zawstydzi? Może przerazi? Święci są po to, by nie przerażało, ale obudziło. A obudziło zaproszeniem.

Ich przykład porywa. Pęd do naśladowania leży w naturze człowieka. Kiedy niewiara i laicyzm usunęły z piedestałów świętych chrześcijaństwa, na ich miejsce wtargnęły natychmiast świeckie idole: politycy, bohaterowie narodowi, aktorzy, gwiazdy i gwiazdki piosenki, kopacze piłki i mistrzowie od bicia po gębie. Człowiek – to istota miękka w kolanach. Zawsze będzie przed kimś klękał. Zachwyt i naśladowanie są mu tak potrzebne, jak powietrze i pokarm. Sęk w tym, by ten, przed którym klękasz, zasługiwał na to. Byś się później nie musiał rumienić, jakiemu to zbrodniarzowi czy idiocie biłeś pokłony. Święci nie chcą, byś przed nimi zginał kolana. Klękaj przed Bogiem – mówią – tak jak my, i przed nikim więcej. Odważna decyzja w tej dziedzinie to pierwszy krok ku wyzwoleniu i nadaniu tego sensu życiu, które swojemu życiu nadawali święci.

W tym miejscu zapytasz może: Czy krok w naśladowanie bohaterów chrześcijaństwa, których dziś ukazuje nam Kościół, to nie porywanie się z motyką na słońce? Ja i święci? Otóż po pierwsze, kto ci powiedział, że od razu musisz być Pawłem, Dominikiem, Wojciechem, Elżbietą czy choćby tylko małą świętą Tereską? Uroczystość, którą obchodzimy stawia przed nami także innych świętych, tych bez aureoli i drukowanych życiorysów. Ludzie jak my. Z krwi i kości. Z brakami, wadami, śmiesznostkami, których nieraz do śmierci nie zdołali przezwyciężyć. A przy tym Boży. Bogiem zauroczeni i ku Bogu uparcie kroczący. Do ich szeregu próbuj równać.

Po drugie, nie myśl, że świętość to rękodzieło, które się samemu majstruje. Żaden ze zbawionych nie budował swojej doskonałości według obliczeń komputera, planując na zimno szczegóły działania. Zawierzali oni po prostu Bogu i próbowali być wierni. Świętość życia to akt miłości, którym znaczy się każdy dzień Ale przez te dni poprowadzi Bóg. Specyficzne rysy, odrębne u każdego ze świętych, kształtuje nie podręcznik ascetyki, ale Duch Święty. W psalmie 18 napisano o tym tak: „Bóg przepasuje mnie mocą i nienaganną czyni moją drogę. On daje moim nogom rączość nóg jeleni i stawia mnie na wyżynach. On ćwiczy moje ręce do bitwy, a ramiona do napinania spiżowego łuku, daje mi swą tarczę do ocalenia i wspiera mnie Jego prawica. Jego troskliwość czyni mnie wielkim”.

Zrób w swoim życiu miejsce dla tamtych Mocy, przychodzących z góry. Pozwól się modelować ewangelii, słowu Bożemu i sakramentom, a i w tobie także Chrystus ukaże swoje cuda.

I wreszcie, wybrany i zaproszony przez Boga, a takim jest każdy ochrzczony, weź jeszcze pod uwagę na swojej drodze do nieba „świętych obcowanie”. Obok Boga, ono obiecuje ci dodatkowych, możnych a chętnych wspomożycieli. Święci nie są zazdrośni. Ich najgorętszym pragnieniem jest, by tak, jak kiedyś w nich, tak również w nas zatryumfowała wola Boża. Toteż towarzyszą nam oni stale swoją modlitwą i z całego serca życzą udanego życia. I podobnie jak Chrystus, który – według słów apostoła – zawsze żyje po to, aby się wstawiać za nami u Ojca, tak i oni, na wieki zjednoczeni z Chrystusem, łączą swoje wstawiennictwo za nas z Jego wstawiennictwem.

W uroczystość Wszystkich Świętych może byłoby dobrze porozmawiać mawiać sercem ze swoimi przyjaciółmi z nieba, a już szczególnie ze świętym Patronem i poprosić ich, by się mną zajęli, tym pilniej i tym staranniej, im bardziej zawłaszczył mnie już dla siebie i próbuje zatłamsić i zeszmacić ten świat, na którego pokusy oni umieli odpowiedzieć: nie!

 

SZCZĘŚĆ BOŻE.